Dla większości mieszkańców była to pierwsza zima na Ursynowie. Wszystko zaczęło się niewinnie, kiedy rodziny spokojnie szykowały się do powitania Nowego Roku.
Basia, Jarek i mały Filip wprowadzili się latem 1978 r. do swojego M3 na Wiolinowej. Młode małżeństwo planowało spędzić sylwestra u znajomych nad Doliną Służewiecką. Po południu mieli pomóc gospodarzom w przygotowaniach, później zostawić syna u dziadków i wieczorem ruszyć na prywatkę.
- Po południu padał śnieg, ale nie było tragedii. Kiedy wracaliśmy na chwilę na Ursynów, okazało się, że Wałbrzyską nie chodzą już autobusy. Wtedy zaczęła się zima – opowiada Basia. – Mężowi wąsy przymarzły do ust, a trzyletni synek niesiony przez niego na barana, zaczął płakać, że nie czuje nóżek – wspomina.
Rodzina, chcąc wrócić jak najszybciej na Ursynów, udała się na postój taksówek. – Było ich jak na lekarstwo, a ludzi cały tłum. Nas, jako rodzinę z dzieckiem, przepuszczono na początek kolejki – wspomina Basia i dodaje, że do „swojej” taksówki zabrała ich pani, która jechała kupić kwiatka w kwiaciarni na Puławskiej.
Kierowca dojechał do wiaduktu przy wjeździe na Ursynów i powiedział, że dalej nie zaryzykuje jazdy. Rodzina, brnąc w coraz większym śniegu, dotarła na swoje osiedle. Syn został z dziadkami, a młode małżeństwo postanowiło nie rezygnować z sylwestrowej zabawy i udało się w drogę powrotną na Służew.
- Śnieg był już miejscami po pas. Nikt nie odśnieżał, a cały czas padało. Doszliśmy do wysokości obecnego Megasamu. Tu był raj! Ludzie się zatrzymywali, solidarność nieprzytomna. Nie było samochodu, który by kogoś nie zabrał – opowiada Basia.
Okazało się, że na imprezę nikt nie dotarł. Dopiero później ludzie zaczęli się schodzić. Wszyscy siedzieli w kożuchach. - Trójka rodzeństwa męża przyszła torami tramwajowymi z centrum - doszli do nas po północy – mówi mieszkanka Wiolinowej.
Tej nocy wszyscy siedzieli w paltach, pili duże ilości rozgrzewających trunków i nocowali u gospodarzy. - W Nowy Rok wracaliśmy do domu ok. 6 rano. Była przepiękna pogoda, wyszło słońce i przyszliśmy na piechotę – mówi Basia.
Wspomina jeszcze, że przez kolejne dni z dziećmi nie jeździło się do przedszkola, bo nie było jak. Lekarze dawali rodzicom zwolnienia, bo praktycznie nie jeździły autobusy.
Ale ludzie bardzo sobie pomagali, na ulicach Ursynowa nie było samochodów, które jechałyby z jedną osobą. To było takie podtrzymujące na duchu, że nie zostaliśmy tu zasypani i odcięci od świata
– dodaje.
Świeży śnieg przed blokami u zbiegu Puszczyka i Pięciolinii. fot. Włodzimierz Witaszewski/ursynow.org.pl
W tym samym czasie w innym bloku na Wiolinowej do przyjęcia sylwestrowego powoli szykowali się Ania i Janek. Mieszkali od wiosny w swoim wspólnym mieszkaniu i postanowili zaprosić znajomych. Ale wcześniej mieli jeszcze coś do załatwienia.
Po Bożym Narodzeniu zrobiło się ciepło, tuż przed sylwestrem Janek z moim tatą pojechali na wieś po jabłka – mówi Ania. – Kiedy rano wstaliśmy, było zero stopni, kiedy Janek dojechał z Ursynowa na Ochotę, już było minus 7 stopni
– opowiada.
Teściowa, kiedy zobaczyła Janka, zapytała, czy ma na sobie kalesony, a gdy okazało się, że nie… - Wcisnęła go w swoje nylonowe rajstopy, które – jak mąż wspomina do dziś - poobcierały mu nogi do krwi – mówi Ania.
Kiedy Janek z teściem dojechali na wieś, na termometrach było już koło minus 15 stopni. Jabłka przemarzły w bagażniku i poobijały się w worach, które zaliczyły kilka poważnych upadków na śliskiej drodze do samochodu. Zdążyły jednak dojechać na sylwestra, podobnie jak nieliczni goście.
- Przyjaciółka z Żoliborza wcześniej wyjechała z domu maluchem i jakoś dojechała. Siedzieliśmy i czekaliśmy na resztę – opowiada Ania.
Po jakimś czasie dobrnął kolega jadący autobusem ze Stegien, który opowiadał, że wszyscy pasażerowie wyskakiwali i wyciągali autobus z kolejnych zasp. Dotarł też kolega z Ursynowa – cały w śniegu, wyglądał jak bałwan, był w stroju narciarskim, a pod spodem miał marynarkę.
Rzecz, która utkwiła Ani w pamięci to jajka w majonezie. Impreza miała być składkowa, a ponieważ dotarła tylko część osób, to był nieduży wybór w dużych ilościach. Jajek był naprawdę dużo! Ania pamięta jeszcze, że węgiel nie dojechał wtedy do Warszawy i w mieszkaniach było chłodno. - Ludzie się dogrzewali gazem i grzejnikami. Daliśmy radę! – kończy swoją opowieść.
Mały stok przy Surowieckiego od strony Końskiego Jaru. fot. Włodzimierz Witaszewski/ursynow.org.pl
Receptę na chłód do perfekcji dopracowali Józefa - będąca tej zimy w siódmym miesiącu ciąży - i jej mąż Wojtek, którzy wraz z dwoma synami, psem i kotem spali wspólnie na jednym materacu w swoim mieszkaniu na Puszczyka.
- Drzwi balkonowe były tak nieszczelne, że do środka przez szparę wpadał śnieg – opowiada Józefa. – Dogrzewaliśmy się wtedy kuchenką gazową i grzejnikiem. Wiem - niezbyt rozsądnie - ale ciepło. Spaliśmy wszyscy razem w najmniejszym pokoju (ośmiometrowym), żeby było cieplej – wspomina.
Dużym wyzywaniem dla Józefy było wykarmienie dwu- i czterolatka oraz siebie i męża, kiedy zabrakło gazu i wody. – Chodziłam wtedy do przyjaciół na Sonaty, gotowałam u nich i wracałam z garnkami z jedzeniem. Gorzej było z myciem, można by było stopić śnieg, ale nie było jak – mówi.
Józefa i Wojtek, także pamiętają tego wyjątkowego sylwestra. Oni też nie spodziewali się, że wracając od przyjaciół z Dolinki Służewieckiej, nie dadzą rady pociągnąć sanek z synami, bo śnieg był już do kolan. – Starszy syn postanowił wtedy sprawdzić, czy rzeczywiście język przymarznie mu do zimnej klamki. Przymarzł. Na szczęście skończyło się na małej rance – opowiada Józefa.
Józefa miała wyznaczony termin porodu na luty. Pierwszy „alarm” był 15 lutego, kiedy korzystając z uprzejmości sąsiada - pana Marka – została zawieziona w nocy do szpitala na Madalińskiego. – Pan Marek otworzył Wojtkowi drzwi zupełnie zaspany i podał mu dwie puste butelki po mleku, bo myślał, że to mleczarz – wspomina Józefa.
Drugi, tym razem ostatni alarm, nastąpił kilka dni później. Józefa i Wojtek nie chcąc kłopotać po raz kolejny sąsiada, ruszyli do szpitala autobusem 502. – Nie było miejsc siedzących, więc trzymałam się mocno uchwytu i prawidłowo oddychałam – śmieje się Józefa.
Para szczęśliwie złapała później taksówkę i mały Jonasz przyszedł na świat w szpitalu, a nie w autobusie.
- Czuliśmy się trochę jak pionierzy na Dzikim Zachodzie - puentuje Józefa.
I trudno się z nią nie zgodzić. Pierwsi mieszkańcy Ursynowa nie mieli łatwo, ale za to, jakie mają teraz wspomnienia!
Kaczka pstra18:45, 25.12.2024
2 2
I ów zarząd odpowiada za brak śniegu? 18:45, 25.12.2024
meme20:07, 25.12.2024
2 1
tylko dziękować; inaczej nie wypłacilibyście się za centralne ogrzewanie... 20:07, 25.12.2024