Z Magdaleną Wysokowską, Marzeną Zientarą i Markiem Stańczakiem spotykamy się kilkanaście godzin po powrocie ochotniczej grupy pomocowej, która w piątek wieczorem wyjechała do Kotliny Kłodzkiej do powodzian. Są pełni emocji, widać po nich, że czterodniowy pobyt odcisnął na nich piętno. Widzieli ogromne zniszczenia, których nie oddają telewizyjne obrazki, wysłuchali setek ludzi, wydali ok. 3 tys. posiłków z kuchni polowej, pomogli dziesiątkom osób w oczyszczeniu i odgruzowaniu domów.
Wyjechaliście cztery dni temu w grupie ochotników z Ursynowa, aby pomagać powodzianom. Dojechaliście i co zobaczyliście na miejscu?
Magdalena Wysokowska: Dojechaliśmy nad ranem, więc jechaliśmy w ciemnościach. Za dużo w czasie drogi nie widzieliśmy, natomiast z niepokojem patrzyliśmy na mapy Google, jak bardzo nam... nie pokazują dróg. Marzena cały czas upominała - nie jedźmy tam, nie jedźmy tu, tam nie ma drogi! I to już był pierwszy stres, że Google nie pokazuje jak dojechać. Wariuje, jakieś pętelki każe robić...
Jak nastał dzień, no to pierwsze to widok z okna. Bezpośrednio na tę główną ulicę Stronia Śląskiego - całkowicie zniszczoną. Pomiędzy zawalonymi budynkami mały strumyczek, wokoło pobojowisko, po prostu gruzowisko! A pod naszym domem wojsko, straż pożarna.
Marzena Zientara: No i wszystko pozamykane. Wszystkie sklepy, restauracje, kawiarnie nie istniały. Zero usług. W zasadzie zero ludzi, mieszkańców, bardzo mało ich widywaliśmy na ulicach, bo oni wszyscy są u siebie.
Trochę w niedzielę było ich widać, ta praca trochę spowolniła, ludzie wyszli do kościoła, ale w dni robocze wszyscy pracowali. Ciężki wojskowy sprzęt, mnóstwo koparek, spycharek, ładowarek. W miejscu, gdzie wydawaliśmy posiłki przy okrąglaku, cały czas ruch dużych naczep z gruzem. Wszystko w nich było - i kawałek mebla, i okna, mnóstwo gruzu. Ale też w samym mieście wszystkie sklepy są pozamykane, jedynie Biedronka i Dino są czynne, ale korzystają z agregatów prądotwórczych, więc byliśmy świadkami, jak policja siłą otwierała drzwi do sklepu, bo skończył się prąd.
MW: Natomiast w samym centrum codziennie pracowało wojsko, policja i straż pożarna. Wyciągali pokiereszowane, zmiażdżone wręcz samochody, odklejali je od pozostałości drzew, elewacji. Codziennie widzieliśmy inspekcję nadzoru budowlanego, która od domu do domu chodziła i sprawdzała stan budynków. Już teraz nie ma żadnego domu, który jest niesprawdzony. Wszystkie są sprawdzone, wszystkie są oznakowane. Większość - niestety - jako "zakaz wstępu". I codziennie przyjeżdża inspekcja nadzoru budowlanego i zmienia kwalifikacje, bo w części domów już troszeczkę woda opadła i wyschły. Przy ciężkich pracach strażacy pracują od rana do nocy, wojsko w zasadzie też.
MZ: No i te mosty pozarywane... I ten okropny widok, ten komisariat policji, znaczy brak komisariatu policji, który pokazywano w telewizji, jak popłynął... Ja sobie ten komisariat wyobrażałam jak jakiś mały domek. A na miejscu okazuje się, że był to duży, dwukondygnacyjny budynek. I ten budynek pchał następne.
MW: I wszędzie te kamienie. Wyrwane pewnie z rzeki. Wszędzie! I mnóstwo gruzu. Wszędzie widać kawałek krzesła, kawałek mebla... Najbardziej wzruszający widok, że nie widać tych domów w centrum. Były i nie ma. Są też takie, w których odpadła ściana elewacyjna i widać w tym domu czyjeś rzeczy osobiste. Wiszą firanki. Tak jak w domkach dla lalek, gdzie wszystko widać. Stoi kanapa, czyjeś rzeczy, łazienka. I my stoimy i widzimy czyjeś wnętrze domu... To chyba najbardziej wzruszające, co zobaczyliśmy. Bo mamy świadomość, że ci ludzie już w życiu nie wrócą do tych domów. Nie zabiorą tych rzeczy.
W wielu miejscach znajdowaliśmy pamiątki, które najprawdopodobniej w ogóle nie były z tego miejsca. Tylko po prostu przypłynęły wiele kilometrów. Już gdzieś widziałam na grupach facebookowych, że ludzie wrzucają tam takie zdjęcia. To są czyjeś pamiątki. I ludzie mówią, ojej, to moja siostra cioteczna, to zdjęcie mojej cioci.
Mówicie, że najbardziej zaskakujące było to, że ci ludzie zachowują ogromny spokój i milczenie.
MW: My byliśmy po dwóch tygodniach od tej tragedii. Myślę, że przez te 14 dni ci ludzie już jakby nauczyli się z tym żyć. Już wiedzą, gdzie mają iść na ciepły posiłek. W tych miejscach, gdzie my stałyśmy z naszymi posiłkami, był zorganizowany punkt, gdzie oni wiedzieli, że jak przyjdą, to coś dostaną. Ale to też tak nie do końca, bo jednego dnia były trzy podmioty, które żywiły, a na drugi dzień nie było nikogo. I nikt nad tym nie panuje, nie koordynuje tego.
Ale ten spokój... Nikt nas nie prosił o pomoc, mówili - pomóżcie innym, którzy bardziej potrzebują. A przecież widzieliśmy, że ci ludzie bardzo potrzebują pomocy. Zrobiliśmy objazd po Stroniu, Stójkowie i okolicznych wioskach. Spotkaliśmy starszego pana, widać było, że szklą mu się oczy. Mówi, że w zasadzie to wojsko wszystko dookoła zrobiło. I tuż za nim wychodzi taka babcinka w fartuszku. I pytamy, czy potrzebują, chociażby osuszacza. I oni kiwają głową, że potrzebują. Potrzebują, ale nie poproszą... I każdy mówi właśnie, że ten inny ma gorzej, pójdźcie pomóc tam.
Jak się czują powodzianie? W jakim stanie są? Czy dotarło już do nich, co się stało?
MW: Myślę, że oni jeszcze tłumią na razie to wszystko, bo tam jest działanie. I dopóki jest wojsko, dopóki są wolontariusze, dopóki są służby, to oni będą cały czas działać, jakby w amoku. Gorzej będzie, jak to Stronie zamilknie. Jak zostaną z tym sami. I wtedy będzie potrzebne niesamowite wsparcie psychologiczne.
Podczas wydawania posiłków z pewnością wysłuchaliście wiele historii, wiele pretensji, żalu...
Mieszkańcy mają żal do służb, do rządzących miastem, że nie było ostrzeżeń. Wtedy jak to wał na tamie pękał, nie było już światła, nie było już sieci komórkowej. Wcześniej lało i wszystko było podtopione, a potem ludzie nie dostali żadnych komunikatów. Mają trochę żal, że chociażby mogły zacząć bić dzwony w kościele albo syreny w straży. A tu nic, cisza, w ogóle nic. Nagle woda wchodzi. Krzyczeli tylko wszędzie... uciekajcie!
Czy oni sobie już jakoś wyobrażają przyszłość, będą się odbudowywać?
Oni są zostawieni w tym momencie sami sobie. Przyszły te służby, posprzątały, wolontariusze pomogli i właściwie nikt nie wie co dalej. Oni bardzo boją się rzeki. Rozmawiałam z jedną panią, którą obejmiemy pomocą jednostkową. Miała w Trzebieszowicach dom. Pojechaliśmy, a tam po prostu gruzowisko. Nie ma domu, nie ma pomieszczeń gospodarczych. Jej tata stracił całą pasiekę, wszystkie pszczoły. Dostał po tej stracie depresji, przeżywa żałobę po tych pszczołach. I ona powiedziała: "My się boimy rzeki. My nie chcemy mieszkać nad rzeką. My tu nie wrócimy. Możemy gdziekolwiek w Polskę się przeprowadzić, byleby z daleka od rzeki".
I myślę, że wiele osób nie będzie chciało już tam mieszkać w Stroniu nad rzeką. Tylko będą się pewnie chcieli gdzieś wyżej wyprowadzić. Ponieważ skończyłam gospodarkę przestrzenną, widzę tam w centrum po prostu deptak, który powinien zostać zrobiony. Tam już nie powinno być domów, a strefa rekreacyjna z jakimiś drobnymi usługami. A ludzie po prostu powinni się wynieść gdzieś na wyższe partie.
MZ: Mieliśmy przy wydawaniu posiłków małżeństwo z dziećmi, które opowiadało, że zostało bez niczego z kredytem na dom, który spłacali 10 lat i zostało im jeszcze 20. Nie mają domu i nie mają pomysłu na przyszłość, a kredyt będą musieli spłacać. Słyszałam, że te kredyty będą zawieszane, ale na rok. A co później?
Ludzie boją się grzać. Bo boją się rachunków, które przyjdą. Każą im osuszacze włączyć, jest bitwa o te osuszacze, bo jakieś kolejkowe komitety się tworzą. Jedni drugim pożyczają. Ale wszyscy obawiają się właśnie tych rachunków.
MW: Więc to jest taki postulat, który ktoś wyżej musi usłyszeć. Zwolnijcie tych ludzi z opłat za prąd. Albo wprowadźcie jakieś opłaty ryczałtowe. Żeby ludzie mogli się dosuszyć. Bo przyjdzie zaraz mróz, tam będą katastrofy. Ludzie będą chorzy. Nie ma szpitala. Nie ma nawet apteki. I nie ma lekarza. Są pacjenci onkologiczni. Jeśli oni sobie nie zapewnią dobrych warunków na zimę, to będą tragedie!
Takie nasze spostrzeżenie - wiele tych domów, które mają pokoje dla gości, przyjmują wolontariuszy. Było obiecane, że dostaną jakąś rekompensatę za to, że my też przecież używaliśmy prąd i wodę. Natomiast okazało się, że dostaną tylko ci, co przyjmują służby mundurowe oraz powodzian. Wolontariusze zostali pominięci na tej liście.
Ci mali przedsiębiorcy chcą, żeby Stronie zostało odbudowane, chcą pomagać. Natomiast poczuli się pokrzywdzeni, bo oni nas naprawdę przyjęli z sercem na dłoni. Mieliśmy wygodne łóżka. A będą musieli zapłacić za prąd. Ich biznesy stanęły. Jeśli stanął obiekt turystyczny, to też nie ma pracy dla pani sprzątaczki, pani kucharki, ochroniarza. To jest łańcuszek osób, które nie mają za co żyć. O tym się po prostu głośno nie mówi.
A co z koordynacją pomocy? Ta pomoc płynie z całego kraju. Czy zbierane było rzeczywiście to, co jest potrzebne? Czy ktoś tym na miejscu zarządza?
Nie ma np. centrum koordynacji wolontariatu. Mamy wrażenie, że tam po prostu brakuje logistyki. My na początku też nic nie wiedzieliśmy. Wyszliśmy na miasto, rozejrzeliśmy się wokół siebie i wymyśliliśmy jak samych siebie zorganizować. Nie ma tam na miejscu kogoś, kto mówił: zróbcie to, idźcie tam, pomóżcie temu i temu.
Więc trochę mnie dziwi to, gdy mówili w telewizji, żeby nie przywozić chleba, bo chleb się marnuje i się chleb psuje. Ktoś przywiózł chleb i go zostawił w hubie pomocowym. Ale ten hub nie zainteresował się tym, żeby po prostu rozdać to pieczywo ludziom albo przekazać je gdzieś. Brakuje komunikacji, brakuje logistyki. W nasze miejsce nie przyszła ani razu żadna osoba z urzędu albo z Centrum Zarządzania Kryzysowego. A byliśmy przez cztery dni, w jednym punkcie.
MZ: Bardzo dużo podjeżdżało transportów. Ktoś przywiózł kuchenki i pytał: Ludzie, gdzie wam to zostawić? Szkoła od nas tego już nie chce. Nic nie przyjmują i w ogóle.
W wielu miejscach są sterty wody. I nikt jej nie rozdziela. Sami nawet - nie pytając ludzi - po prostu zapakowaliśmy pełnego busa wody i pojechaliśmy prosto do ludzi. Dziękowali nam, że nie będą już musieli po nią chodzić. A tam mieszka dużo starszych osób, które nie mają samochodów, ani siły, by iść kilka kilometrów z wodą.
Co robiliście przez te cztery dni. Komu pomagaliście?
MZ: Marek był odpowiedzialny od początku za kuchnię polową. Później poszedł do prac fizycznych, a kuchnię zostawił kobietom.
Marek Stańczak: Ugotowaliśmy ponad 40 kg bigosu z produktów, które przekazały nam na Ursynowie przedszkole z Kajakowej, dania, które ugotowały panie z przedszkola na Hirszfelda i Dereniowej, mieliśmy warzywa z warzywniaka na Belgradzkiej, kiełbasę z hotelu Arche. Staraliśmy się, aby nie były to dania odgrzewane z puszki, ale prawdziwy bigos z liściem laurowym, zielem angielskim, winem...
Mnie uderzyło to, że przyjeżdżali po jedzenie ludzie normalnie ubrani, dobrymi samochodami. Pytali, czy mogą zjeść coś ciepłego. My - tak, mamy tutaj bigos, kapuśniak, i ci ludzie nie brali po pięć słoików, po dziesięć słoików "na zapas". Nie wykorzystywali sytuacji.
Pomagaliście zrywać tynki w domach powodzian, oczyszczać arboretum w Stroniu.
MZ: Chłopaki skuwali ściany. Nie tylko chłopaki, bo i dziewczyny też! I to właśnie było coś niesamowitego, bo taka mała osóbka, Dorota na przykład, nasza wolontariuszka, ona brała młot i normalnie w te ściany aż wszystko leciało.
MW: Byliśmy jedną zwartą grupą i każdy chciał pomagać, nawet jak nie miał już siły, brał do ręki łopatę, jakiś kilof i działał. Ja pierwszy raz kilofem pracowałam. Rozbijaliśmy np. kawałki asfaltu, które woda przyniosła ludziom do domu. Gdybyśmy czekali na ciężki sprzęt w każdym domu, to trwałoby to latami. Ściągaliśmy też muł. Uporządkowaliśmy ulicę Dolną.
MS: W arboretum w Stroniu jest strumyk, który zarzuciło głazami i my cały ten strumyk odgruzowaliśmy. Właściciel był bardzo zadowolony, powiedział, że miasto go tak trochę potraktowało, że są ważniejsze rzeczy niż to, więc... pomogliśmy. Gdzieś członkowie naszej ekipy przerzucili też 5 ton zmoczonego węgla, bo nie miał kto tego zrobić.
MZ: Staraliśmy się mądrze pomagać. Zostaliśmy przeszkoleni przez strażaka z Ursynowa - Leszka Borlika, który uświadomił nam zagrożenia, wskazał na co uważać, jak się zabrać do pracy. W naszej ekipie są super ludzie. Każdy ma inną profesję. Mieliśmy aktorkę, mieliśmy psychologa i wszyscy byli równi. Na jednym poziomie pomagali i każdy robił to, co potrafi. Albo się szybko uczył i robił.
MW: Po jednym dniu mieliśmy wrażenie, że znamy się od zawsze. Siadaliśmy wieczorem i razem podsumowywaliśmy swoją pracę, gadaliśmy o tym. Przeżywaliśmy to, co wydarzyło się za dnia. Przez te cztery dni, w grupie osób, która się kompletnie nie znała, nie było ani jednego konfliktu! Robiliśmy wspólne śniadania - jajecznicę z 40 jaj na jednej patelni. Dbaliśmy o siebie nawzajem, bo wiedzieliśmy, że wolontariusze muszą dbać o siebie po to, żeby móc pomagać innym.
Wśród ochotników była także psycholożka.
Tak! Stwierdziliśmy, że będzie stała przy wydawaniu jedzenia i rozmawiała z ludźmi. To był strzał w dziesiątkę. Non stop ktoś do niej przychodził. Ludzie mówili, że głupio im było iść na dyżury psychologa gdzieś do opieki społecznej, a u nas można było swobodnie porozmawiać i pomóc, więc pani Asia co chwilę z kimś odchodziła od kuchni.
Trzy razy pani psycholog pojechała do szkoły tymczasowej zorganizowanej w hotelu. Prowadziła z tymi dziećmi rozmowy na różne tematy. Nauczycielki bały się poruszać z dziećmi tematu powodzi, a one chciały się wygadać.
I pytała je na przykład, co lubią. Odpowiadały, że przytulać się, że potrzebują bliskości. Jedno z dzieci powiedziało, że boi się niebieskich świateł. Policja, straż pożarna, wszyscy jeżdżą na kogutach, ze względu na stan klęski żywiołowej, a więc całe miasto świeci się na niebiesko. Dzieci się tego boją...
Czy pobyt na terenach popowodziowych czegoś Was nauczył?
MW: Doceniliśmy to, co mamy. Wielkim luksusem było, jak odkryliśmy, że są prysznice, które postawiła Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, prysznice z ciepłą wodą. Nawet pan sobie nie wyobraża, jaka to była dla nas wszystkich radość i największa przyjemność. To było tego dnia, którego wszyscy zmokli. Ludzie chyba sobie teraz w tych czasach nie zdają sprawy, co znaczy długoterminowy brak wody oraz ciepła. Nie taki na dwa dni. Bez tego jest zimno, ludzie nie mają często gdzie się schować. Więc po prostu to ogrzanie się pod tymi prysznicami i spłukanie z siebie tego wszystkiego, co wynieśliśmy z tych piwnic, było dla nas radością. Skandowaliśmy: Jurek Owsiak!
Rozumiem, że gdyby ktoś zadzwonił i powiedział - przyjedźcie, bo potrzebujemy pomocy...
To pojedziemy! Od razu! Bez zawahania.
Dziękuję za rozmowę.
Zaza10:42, 04.10.2024
0 1
Piękny gest. Piękny tekst. 10:42, 04.10.2024