Zamknij

Robert Janowski: "Uwielbiam nieszablonowych gigantów!" WYWIAD

11:44, 17.08.2019 Redakcja Haloursynow.pl Aktualizacja: 11:57, 17.08.2019
Skomentuj TV PULS - program Gra Muzyka TV PULS - program Gra Muzyka

Znany z musicalu "Metro" i jako wieloletni prowadzący teleturniej "Jaka to melodia?". Robert Janowski opowiada nam o swoim Ursynowie, rodzinie, karierze i studiach weterynarii na... SGGW. Od września rozpoczyna nowy etap w życiu - będzie prowadził show "Gra Muzyka" w TV Puls.

Można pana wciąż nazywać mieszkańcem Ursynowa?

Nic się nie zmieniło. Jestem tu już naprawdę długo. Moje pierwsze mieszkanie przy Wasilkowskiego 4 miało dwa pokoje i kuchnię, no i łazienkę. Dostałem je od mamy. Mieściło się tam raptem biurko i rower. Kiedy wchodziłem do przedpokoju, to wystarczyło zrobić, aby być w kolejnym pokoju. Dwa kroki do dużego, dwa kroki do małego… a mały pokój był wielkości materaca. Wytrzymałem tam przez całe studia! Nawet na początku pracy nad „Metrem” jeszcze stacjonowałem sobie właśnie w tym lokum. Byłem tam naprawdę długo. Dopiero później wziąłem kredyt, kupiłem większe mieszkanie na al. KEN, a Nowoursynowska była już kolejną lokalizacją. Ostatnią, jak na razie.

Ale urodził się pan w Inowrocławiu…

To po prostu moje miejsce urodzenia, bo tam akurat mama miała najbliżej do szpitala. Mieszkaliśmy na wsi, nie było u nas porodówki. Specjalnie nic więcej mnie nie łączy z tym miastem. To wyszło przypadkiem. Tak jakoś z rodzinnych także Borów Tucholskich… przyjechaliśmy akurat tam. Nagle się okazało, że urodziłem się jako Kujawiak…

Tam również spędza pan wakacje?

Tak, właśnie w Borach Tucholskich. W ogóle najczęściej wybieram Polskę. Nie lubię jeździć za granicę. W naszym kraju jest tyle pięknych miejsc, nieodkrytych, niedostępnych. Raz może byłem we Francji i stwierdziłem: „Gdzie tam?!? To nie dla mnie! Polska jest ładniejsza!”

A co pana najbardziej tutaj urzeka? Nie tyle w Polsce, co na samym Ursynowie?

Mieszkam tutaj już prawie 30 lat i wydaje mi się, że zdążyłem już dobrze poznać tę dzielnicę. Znam wszystkie ulice, wiem, jak dojechać do danego miejsca. Nie muszę jeździć do centrum Warszawy, bo tutaj mam wszystko, poza teatrami, do których może i czasem chciałby się człowiek wybrać, ale chodzi raczej rzadko. To jest samowystarczalna dzielnica, nieodcięta od niczego. Mam swoje ulubione knajpki, swoje ulubione sklepiki, gdzie mamy znajomych sprzedawców, których od lat odwiedzam. Tutaj jest domowo i rodzinnie.

Sądzi pan, że gdyby nie studia na weterynarii na SGGW, to nie wylądowałby pan akurat tutaj? To ważny etap w pana życiu?

To było dawno temu, od czasu skończenia studiów minęło mnóstwo czasu. Po mojej maturze, na początku lat 80. musiałem wybrać sobie kierunek, w którym pójdę od strony edukacji. Odnośnie weterynarii mówię sobie, że… tak wyszło. Nic poza tym. Miałem blisko z Sochaczewa, w którym mieszkałem wcześniej. Nie dostałem się do akademika, na pierwszym roku musiałem dojeżdżać, uczyłem się w pociągu. Półtorej godziny podróży zawsze mijało z nosem w książce, bo tylko tak mogłem się uczyć na zajęcia. Przebrnąłem anatomię – to najważniejsze!

Ale później już zaczęło się to muzykowanie. Na Ursynowie miał swoje próby Oddział Zamknięty, którego wokalistą byłem przez rok. Stary klub „Akcent” przy pałacyku Juliana Ursyna Niemcewicza, no i rockowa kapela. Musical „Metro” i przygoda związana z nim pojawiła się później, już po studiach, gdy wykonywałem zawód weterynarza…

Dwa lata praktyki lekarza weterynarii… o dwa za dużo czy ten etap był potrzebny?

Gdybym miał wybierać studia jeszcze raz, to bym weterynarii nie wybrał. Ale z drugiej strony, gdybym studiował gdzieś indziej, nie spotkałbym chłopaków z Oddziału Zamkniętego... Co prawda, to była krótka przygoda, bo nie czułem się rock’n’rollowcem z krwi i kości. Gdybym studiował gdzieś indziej, nie poznałbym Jonasza Kofty. Gdybym mieszkał gdzieś indziej, być może nie dostałbym się do „Metra”, które odmieniło wiele spraw w moim życiu. Raptem byłem sobie lekarzem weterynarii w lecznicy w Piasecznie, mieszkałem na Ursynowie, aż wreszcie natrafiłem na to ogłoszenie – castingi do „Metra”. Przypadek sprawił to wszystko.

Jakie ma pan najlepsze wspomnienie związane z naszą dzielnicą?

Właśnie spotkanie z Koftą. To było w Domu Sztuki na Ursynowie. Mieliśmy tam próby, a on sobie przychodził akurat tam, czytał gazetę, popijał kawę i słuchał tego, co robimy. Widocznie mu się spodobało, bo podczas kolejnego naszego spotkania przyniósł mi tekst. Utworu. Nazywał się „Mury Jerycha”. Potem znalazł się na moim pierwszym solowym albumie „Co mogę dać”, sprzed 25 lat.

Wspomina pan o „Metrze” – to prawda, że Janusz Józefowicz osobiście zostawił panu pod drzwiami mieszkania przy Wasilkowskiego kartkę z danymi kontaktowymi oraz z napisem „Janusz Józefowicz. Proszę o kontakt”?

Tak! Trafił jakoś pod mój adres, chyba poprzez to, że podałem go w formularzu na castingu. Sam odszukał ten adres i pofatygował się osobiście. Oczywiście, najpierw to ja musiałem zgłosić się na przesłuchania…

To zupełnie inaczej niż w dzisiejszych czasach, gdzie człowiek chodzi od Annasza do Kajfasza, prosi o szansę, chodzi na castingi, przesłuchania, a gwarancji telefonu zwrotnego nie ma żadnej.

Nie analizowałem w sumie nigdy tego pod tym kątem. Inicjatywa wyszła z mojej strony, zaprezentowałem się na przesłuchaniach, musiałem pokazać, co potrafię. Ale rzeczywiście – należało być dumnym z tego faktu, że Józefowicz zachował się tak profesjonalnie. Pokazał tym samym, jak zależy mu na tym, żebym zagrał w jego musicalu. I myślę, że gdyby nie „Metro”, to nie byłoby na pewno koniunktury na moje nazwisko, miałbym zdecydowanie trudniej. Po „Metrze” zaczęły się przecież jeszcze problemy odnośnie gry w filmach. Zdobyłem później też dyplom szkoły aktorskiej, robiłem go eksternistycznie, żeby móc ten zawód wykonywać. Zabawne jest też to, że jeśli kiedyś, ktoś prześledzi moją drogę edukacji, to zobaczy, że kończyłem też studia podyplomowe z pedagogiki. A ja jeszcze do tej pory nie odebrałem z uczelni dyplomu, ciągle o tym zapominam (śmiech)!

Miałem zajawkę na to, że będę jak Stasia Bozowska, będę uprawiał pracę u podstaw, uczył dzieci na wsi, albo będę jak Tomasz Judym…

Lubi pan rozmowy o życiu?

Uwielbiam. Ale nie lubię mówić z pozycji jakiegoś mentora, bo i tak kopniaki od życia każdy zbiera samodzielnie. I zebrać je musi. Trzeba samemu umieć wyciągać wnioski. Nauki pobierane od rodziców, ich ciągłe gadanie… kiedy jest się młodym, to strasznie irytuje. „Wyciągaj wnioski, ucz się, jak postępować!” I tak w kółko… teraz wiem, że to nie było głupie. Ale było irytujące i… mimo wszystko, można zrozumieć, dlaczego to irytowało. Rzeczywiście każdy musi zebrać własne doświadczenia. Każdy musi sam ponieść porażkę. Jedną, drugą, trzecią. Wstać, otrzepać się, iść dalej. Nieraz poczekać właśnie na swoją szansę, a nie dostać jej od razu. Tak jak pewnie wielu się wydaje, że moim upadkiem była utrata programu w TVP. Ale ja tak nie uważam.

Czasy „Jaka To Melodia?” odkreślił pan już grubą kreską?

Tak.

W 1997 roku dowiedział się pan o tym, że został pan wybrany na prowadzącego tego programu. Huberta Urbańskiego wiadomość o wyborze na prowadzącego „Milionerów” zastała w kinie…

Zaproszono mnie na casting. Nagraliśmy ten format – powiedziałem jednak, że nie chcę tego robić, mimo że chcieli się pewnie zdecydować, skoro takie zaproszenie dostałem. Ja wtedy grałem w sztukach typu „Hamlet”, a tu mówią mi, żebym prowadził jakiś quiz! Wtedy uważałem to za obciach. Tym bardziej, że kazano mi uczyć się formułek na pamięć. Powiedziałem, że nie będę tego się uczył. „Weźcie sobie kogoś, kto będzie czytał z promptera, a mnie dajcie spokój”. Program dostał zatem Maciej Kurzajewski. Zaczęła się produkcja, nagrali pierwszą serię odcinków… i stwierdzili, że to im nie gra. I zwrócili się ku Janowskiemu. Powiedziałem – OK. Ale nie będę mówił tekstów z pamięci – to był mój warunek. „Opowiedzcie mi o zasadach, ja to swobodnie poprowadzę, opowiem o tym ludziom” - mówiłem. I wywalczyłem sobie tę swobodę. Z roku na rok ona wzrastała. Aż do kadencji ostatniego prezesa… ale nie mówmy już o tym.

Niedługo skończy pan 60 lat – jakkolwiek to zabrzmi, wielu ludzi chciałoby się tak ładnie dojrzewać i się starzeć. Pana druga połowa dotychczasowego życia to naprawdę bujny okres…

Zaczynałem tak naprawdę poważną karierę w wieku 28 lat, to prawda. Nie miałem wcześniej parcia na to, żeby być kimś. A ja widzę już dzisiaj, nawet po moich córkach, że ten popęd narasta. One już chciały wszystkiego skosztować, mając 18 lat, czy nawet 21. Pytałem ich – dlaczego nie chcecie zostawić sobie nic na później? Dlaczego już teraz chcecie wszystko przeżyć? Lepiej jest coś odkryć później.

Jest pan przykładem, że życie po "25" dopiero się zaczyna…

Cóż, Mark Knopfler, lider Dire Straits kupił sobie pierwszy instrument i zaczął grać na gitarze, mając 26 lat. I stali się legendą, on zresztą też. Radia wariowały, puszczały ich piosenki na listach przebojów. Nie każdy zatem musi zdobywać wszystko od razu. To tłumaczę moich córkom.

Jedna z nich, Tola, zresztą wystąpiła z panem podczas koncertu na Ursynowie w Multikinie, w 2015 roku.

Tak, namówiłem ją wtedy, żeby się przełamała. Trochę też poznawała to, jak to wszystko działa – odsłuchy, instrumenty, prawdziwy zespół. Wtedy to jednak były jej sceniczne początki. A dziś nagrała już swoją płytę! I co więcej - zwala mnie ona z nóg! W ogóle ona sama jest zniewalająca… ma bardzo charakterystyczny głos. Powiedziano mi, że słychać tam nutkę Amy Winehouse… może to i lepiej, że tak ktoś sądzi. Amy to dobry wzorzec, głos, który zapada w pamięć i nie jest miałki.

Przesiąkła muzyką od pana – to chyba w sumie naturalne…

Właśnie jest. Kiedy dzieci wychowują się w takim domu, gdzie ojciec zajmuje się muzyką, to dzieci siłą rzeczy same kiedyś będą chciały się tym zająć. Najpierw tylko interesują się instrumentami, stukną, popatrzą, ale za jakiś czas same wkroczą do działania. Pierwszy utwór, jaki Tola mi przyniosła – już jako swoje wykonanie – to był „Dream On” zespołu Aerosmith. Miała wtedy 11 lat…

Ambitnie…

Cóż, sama chciała, by było ambitnie. A nauczyła się tego utworu dzięki Internetowi, sama go opanowała. Kiedyś trzeba było uczyć się utworów ze słuchu, papier i ołówek, spisywanie nut itd. A obie moje córki nawet na ukulele potrafiły się nauczyć grać dzięki Internetowi! Samouki, można powiedzieć.

Rozmawiałem kiedyś z Andrzejem Krzywym z zespołu De Mono, mówiliśmy między sobą o tym, jak to było w naszych czasach. Płyty, radio – to nam pozwalało poznawać muzykę. On sam mówił, że był 9 razy na filmie „Absolwent” z Dustinem Hoffmanem, by nauczyć się „Mrs. Robinson”, utworu zespołu Simon & Garfunkel. Słuchał, a potem brał gitarę i się uczył. A dziś młodzi znają to tylko z opowieści starszych…

Wróćmy do Ursynowa. Można tu spotkać wielu pana znajomych.

Na Nowoursynowskiej mam sporo znajomych. Zbigniew Urbański, Katarzyna Kolenda-Zaleska z TVN… 

Kiedyś to była też dzielnica, gdzie mieszkali piłkarze Legii…

O, właśnie, przypomniałem sobie jeszcze jedną osobę! Moim sąsiadem zresztą był jeden z tych piłkarzy! Jan Mucha! Mieszkał w mojej klatce, bramkarz ze Słowacji.

Później grał choćby w Niecieczy…

Historia nowoczesnego polskiego futbolu! Lubię takie zjawiska jak Nieciecza. Uwielbiam takich nieszablonowych gigantów. Wieś mająca 700 mieszkańców, która ma klub w Ekstraklasie. Niebywałe. Świetna rzecz!

W muzyce też ma pan takich swoich ulubieńców?

Oj, zdecydowanie! Kiedyś przecież poprzez „Must Be The Music”, program Polsatu, poznałem tak twórczość LemON. Igor Herbut i jego zespół to dla mnie również ciekawe zjawisko, tworzą muzykę nieszablonową. Lubię ich i cenię. To jest armata, kaliber światowy! Ni stąd, ni zowąd pojawia się ktoś taki.

To teraz pytanie o pasję. Co takiego jest w ukochanej dla pana muzyce międzywojnia, czego nie ma dzisiejsza muzyka?

Oj, zrobił się z tej muzyki międzywojnia taki mój ulubiony okres – ale oczywiście, od razu dodam, że nie będzie nigdy tak, że zdradzę też moje ukochane lata 70. Queen, Pink Floyd i Led Zeppelin zawsze będą w moim sercu. Ale jako zawodowiec muszę docenić kunszt poszczególnych kompozytorów. Oni nie przyszli tam z „The Voice of Poland”. To byli giganci – Szpilman, Petersburski. Gdy urodzili się w Nowym Jorku, a nie nad Wisłą, to Michael Buble śpiewałby ich piosenki. Rod Stewart też.

Lubi to pan wszędzie powtarzać.

Tak, bo chcę, żeby to dotarło do uszu odbiorców. To przybliża problem. My naprawdę musimy to doceniać, co wtedy robiono. Żeby napisać takie teksty, trzeba naprawdę skończyć Akademię Muzyczną. To mi wystarcza do tego, żeby to doceniać. Ja sam nagrałem dwie płyty z muzyką międzywojenną. A w archiwach jest takowych utworów mnóstwo. Kilkadziesiąt tysięcy zapewne. Tyle że dzisiejsza muzyka to przykrywa i nikt się niestety tym nie interesuje. Muszę zaakceptować, że to jest era Spotify. Dlatego też dbaliśmy o to w TVP, żeby program miał walor edukacyjny i ta muzyka się tam pojawiała, właśnie z tej starszej ery. Żeby młodzież też się mogła tego nauczyć. 

Ale przyzna pan, że teleturniej ten stał się taką wewnętrzną rywalizacją i tak naprawdę za mało było w tym ciągle słuchania i uczenia się muzyki?

Owszem. Nie słuchaliśmy utworów, tylko każdy podczas rund patrzył, kto szybciej naciśnie. Nie skupialiśmy na najważniejszych kwestiach. Ludzie bili własne rekordy. Ale to miało być też dla ludzi, którzy to oglądali. Żeby też się uczyli. A nie było tak zawsze?

W pana nowym programie jest inaczej?

Jest inaczej. To bardziej show muzyczne, program bardziej różnorodny. Naprawdę czułem podekscytowanie, że ten projekt może się udać. Mieliśmy na lipiec plany – nagrać w dziesięć dni odcinki, które od września będziemy można obejrzeć w TV Puls. Jesienią będziemy chcieli się miło przedstawić znów widzom. Przebiega to na tej samej zasadzie jak kiedyś czyniliśmy na Woronicza – nagrywane jest to seriami. Tyle że tutaj mamy gotowy materiał na całą jesień, dopiero za parę miesięcy wkroczymy, by nagrać odcinki wiosenne. To była taka pozytywna „spina” na parę dni.

Ekscytacja nadal trwa?

Muszę powiedzieć, że podszedłem do nagrań z wielką ochotą. Może to dlatego, że długo odpoczywałem od telewizji… ale rok wakacji jednak jest długim czasem. Przygotowywaliśmy nowy program przez kilka miesięcy, właściwie pierwsze projekty powstawały już w lutym. Przed premierą jest lekka niepewność odnośnie tego, czy ludzie zdążą się nauczyć i przestawić na to, że jesteśmy dla nich o tej i o tej godzinie, w ten i ten dzień. Pomaga nam na pewno zasięg TV Puls – jest to program dostępny w naziemnej cyfrowej telewizji DVB-T. Teoretycznie w każdym domu będziemy oglądani. A zobaczymy, jak to wyjdzie w praktyce…

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Rafał Majchrzak

(Redakcja Haloursynow.pl)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(6)

mniej więcejmniej więcej

6 5

(...) Robert Janowski opowiada nam o swoim Ursynowie (...) nie słyszałem żeby kupił Ursynów. Tak się dorobił? 13:37, 17.08.2019

Odpowiedzi:1
Odpowiedz

polpol

2 0

Zacznij myśleć i mniej nienawiści.
Uśmiechnij się 19:37, 18.08.2019


reo

Warszawiak od 5latWarszawiak od 5lat

2 6

Ursynow, tarchomin, bialoleka itp. -spotkanie tam rdzennego warszawiaka graniczy wręcz z cudem 19:39, 17.08.2019

Odpowiedzi:2
Odpowiedz

polpol

3 0

To się misiu zdziwisz.
Ja jestem 48 letnim WARSZAWIAKIEM ,a na Ursynów przeprowadzilem się z Noakowskiego 19 lat temu (jeżeli w ogóle wiesz gdzie to jest).
Uśmiechnij się,a życie stanie się przyjemniejsze 19:36, 18.08.2019


Chłopak z Ursynowa Chłopak z Ursynowa

0 0

To nadal tobie słoma z butów wystaje 16:05, 19.08.2019


TolekTolek

0 1

cały Ursynów to desant. Nie dziwota. Wszak po wojnie została garstka rodowitych. Mieszkać też nie mieli gdzie. Swoją drogą moich Rodziców po wojnie wywalili z Koszykowej na daaaaaaaleki Ursynów - musieli budować MDM. Ot i mieszanka społeczności tu jest. 16:49, 18.08.2019

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

0%